Wierchowicz: święto w świątyni tenisa
Z MIASTA
Jerzy Wierchowicz
2025-07-05 10:50
1872

Grałem na Wimbledonie. Ale o tym potem... Turniej wimbledoński jest najstarszym i najpiękniejszym turniejem tenisowym. To kwintesencja konserwatyzmu, tradycji i elegancji w sporcie, także szacunku dla przeciwnika czy uznania swojej porażki...
Już sam obowiązek występowania wyłącznie w białym stroju czyni tam rywalizację jakby szlachetniejszą i zobowiązuje do zachowania zasad fair play. Odstępstwa od białego stroju są minimalne. Dopuszczalne jest umieszczenie na stroju zawodnika jedynie dwu dyskretnych reklam, prócz logo producenta ubioru. Jeszcze kilkanaście lat temu koszulka sportowca musiała mieć kołnierzyk i rękawki. Reklamy na obiekcie, na parkanach przy kortowych bardzo nieliczne, nie rzucające się w oczy. Jedna reklama jest od zawsze tj. firmy Slazenger, dostarczającej na turniej piłki. (W czasach PRL-u piłki te były absolutnym luksusem dostępne wyłącznie nie wiadomo dlaczego w sklepach Składnicy Harcerskiej, po przystępnej cenie. Dzisiaj Slazengerów nie znajdziesz w żadnej sieciówce).
Jako kraj mamy swoje sukcesy, chociaż jak dotąd, ani Polka czy też Polak nie wygrali turnieju głównego w grze pojedynczej. Ale w kategorii juniorów już tak. Wygrywały dziewczyny: Aleksandra Olsza, Agnieszka i Urszula Radwańskie, w deblu mężczyzn Łukasz Kubot. W finale kobiet była jeszcze przed wojną Jadwiga Jędrzejowska i całkiem niedawno Agnieszka Radwańska. Do tego „dorosłe” półfinały Janowicza i Huberta Hurkacza. A więc jest się czym pochwalić.
A teraz o zdecydowanie mniejszym wymiarze tenisowych osiągnięć. Od wielu lat odbywają się europejskie mistrzostwa drużynowe parlamentarzystów. W latach dziewięćdziesiątych minionego wieku w naszym Sejmie była mocna ekipa tak politycznie jak i sportowo, która aż pięciokrotnie wygrywała te zawody. Trzon drużyny stanowili: Jerzy Szmajdziński minister obrony w rządzie SLD-PSL w latach 1993-97, Aleksander Łuczak wicepremier w tych latach oraz niżej podpisany skromny poseł Unii Wolności, później szef jej parlamentarnego klubu. Grywał też prezydent Kwaśniewski, ale do składu się nie „łapał”, czego szczerze żałował, nie napiszę, że był za słaby, bo nie wypada. Niegrającym kapitanem teamu był ówczesny marszałek Senatu – Longin Pastusiak, trenerem zaś wielokrotna mistrzyni Polski w tenisie i tenisie stołowym Barbara Kowalska, a menadżerem Paweł Brochocki. Jedne z tych mistrzostw odbyły się w roku 1999 na kortach Wimbledonu właśnie. Stąd moja/nasza tam obecność. Zajęliśmy wtedy trzecie miejsce. Graliśmy na kortach od dziewiątego i dalszych. Wcześniejsze były przygotowywane na turniej wielkiego Szlema. A kortów na obiekcie około 40 plus pięć, jak pamiętam, twardych. Gra na trawie trochę inna niż na przykład na mączce. Piłka niżej się odbija, cenione są zagrania slajsem (czyli z rotacją wsteczną) więc kozioł jest jeszcze niższy niż przy uderzeniu płaskim lub liftowanym (czyli z rotacją awansującą) oraz dropszoty czyli skróty. Wskazane jest też używanie specjalnych butów, które ograniczają poślizg.
Dla nas – jako dla amatorów – te niuanse nie miały niemal żadnego znaczenia, wystarczyła sama podniecająca świadomość, że gramy w świątyni tenisa. Infrastruktura oczywiście imponująca. Szatnie, sale treningowe, dostępność ograniczona wyłącznie dla członków klubu Wimbledon po uiszczeniu słonego rocznego czesnego. Ale jedno pomieszczenia było niedostępne także dla członków klubu mianowicie salon, do którego wstęp mają wyłącznie mistrzowie Wimbledonu w każdej kategorii. My także, mimo iż byliśmy gośćmi, nie mieliśmy możliwości zwiedzić to sanktuarium tenisowe. Czy gospodarze ściśle stosują to embargo wobec wszystkich, tego nie sprawdziliśmy, ale robi wrażenie takie miejsce. Dzisiaj kibicujemy naszej Idze Świątek. Nich wygra choć raz, nie musi pięć razy. Iga jazda.
Komentarze: